Z perfumami niszowymi jest tak, że jak raz spróbujesz, to koniec. Przynajmniej jak tak miałam. Nie ma powrotu do „zwykłych”, dostępnych w każdej sieciowej perfumerii zapachów. Wszystkie wydają się jakieś banalne i za mało pokręcone, zbyt kwiatowe albo zbyt mydlane i jakoś tak… zbyt zwyczajne.
U mnie zaczęło się w 2005 albo 2006 roku od wizyty w dopiero co powstałej neoperfumerii Galilu, Serge’a Lutensa i zapachu Ambre Sultan. Przez lata był tak bardzo „mój”, a w dodatku tak charakterystyczny, że kiedyś, gdy na imprezie u znajomych zostawiłam szalik, następnego dnia dostałam wiadomość od gospodarzy – „zostawiłaś szalik, jesteśmy pewni, że to twój, bo pachnie tobą”. Mimo że ciężki, ambrowy, korzenny, pasował mi na co dzień i nosiłam go codziennie. Do czasu. Kiedy zaszłam w ciążę nagle wszystkie perfumy zaczęły mi śmierdzieć, były duszące i w chwilę po spryskaniu miałam ochotę szorować się bez końca mydłem, byle tylko pozbyć się nieznośnego zapachu. Serge’a ze smutkiem oddałam i nigdy do niego nie powróciłam.
Od tamtej pory, czyli od ponad sześciu lat. Poszukiwania zawiodły mnie nawet do kupienia ekstraktów i domowej produkcji perfum. Pachniały jak drewniane ławki w kościele, żywica i mech, były wspaniałe, ale jak na mój obecny gust już za intensywne. No więc szukam nadal i nie jestem w stanie zdecydować się na jeden zapach. Nie uważam też, że powinnam. Jest ich tyle i są tak piękne, po co decydować się na jeden? (A na wszystkie, które mi się podobają musiałabym wydać majątek).
Używam perfum zawsze, gdy pracuję przy komputerze. Jest to zapewne skojarzenie, które zakotwiczyło się w moim mózgu na dobre w czasach pracy w redakcjach i szykowania się do wyjścia do pracy. Zapach perfum = idę pracować. I nawet teraz, na wsi, w dresie, gdy siadam do pracy robię to wyperfumowana. Nie dla kogoś, ale dla siebie, żeby wprawić się w odpowiedni nastrój, poczuć elegancko, dobrze i na miejscu. Podejrzewam, że zapach Toï toï toï już zawsze będzie mi się kojarzył ze słonecznymi popołudniami w naszej pracowni w południowym pokoju z oknami na las i książką, którą kończyłam tutaj pisać wiosną tego roku.
W perfumerii zawsze mam problem z wyborem, albo podoba mi się wszystko, albo nic, na papierze wszystko pachnie inaczej niż na człowieku, a nadgarstki mam tylko dwa, więc wybór opcji do testowania jest ograniczony. Od nadmiaru zapachów szybko boli mnie głowa, nie pamiętam gdzie który zapach, wszystkie zlewają mi się w jedno. Aby zdecydować, czy perfumy mi się podobają muszę sobie z nimi pożyć – pochodzić, poczuć jak pachną zaraz po nałożeniu, jak się rozwijają, co z nich zostaje pod koniec dnia i czy denerwują mnie, gdy kładę się spać. Od jakiegoś czasu zaopatruję się w próbki. Zamawiam online, co bardzo lubię, czytam opisy na stronie i na podstawie nut zapachowych, ale czasem też nazwy albo opowieści o powstaniu zapachu – decyduję. Na moim biurku stoi ceramiczna miseczka, a w niej kolekcja próbek. Czasami sięgam po konkretny zapach, a czasami losuję i próbuję zgadnąć po zapachu nazwę.
Bywa tak, że w ten sam zapach jednego dnia wydaje mi się wspaniały, by innego dnia drażnić, a dzięki temu, że idę w próbki nigdy nie żałuję zakupu – nie zużyć do końca próbki to nie to samo co wydać kilkaset złotych na perfumy, które po miesiącu przestaną się podobać. Mój aktualny zestaw to: Toï toï toï, Body Paint, Tabac Rouge, L’ivrée bleue, Papier carbone, 34 Boulevard Saint Germain, Honey Oud, Chicago High, 28°, Hypær, French Lover, Eleventh Hour, The Inimitable William Penhaligon.
Jest też jeden zapach, który jest ze mną od dziesięciu lat – Bottega Veneta. Ani trochę nie niszowy, dostępny w każdej Sephorze. Jest ciepły, skórzany, elegancki, prosty i chyba mało popularny. Nie wiem, co w nim takiego jest, ale zawsze poprawia mi nastrój.
Bardzo dobry pomysł z tymi próbkami, zwłaszcza, gdy nie mamy możliwości przetestowania zapachu. Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałam, że tak można – pewnie dlatego, że nigdy się tym nie zainteresowałam 😉 ale dobrze wiedzieć, na pewno skorzystam. Dziękuję!
Nie ma sprawy! Ja też zauważyłam że w ogóle jest taka opcja buszując po stronie Galilu i wzdychając z niezdecydowaniem nad flakonami po parę stówek… a tak to można ponosić, pożyć sobie z zapachem i na spokojnie wybrać 🙂
Bardzo ciekawy wpis! Gdzie zamawiasz próbki?
Galilu.pl